Pamiętniki Kaukaskie zacząłem pisać na przełomie grudnia i stycznia 2015\2016 roku i do tej pory nie zostały zakończone. Bazują one na moich notatkach tworzonych w trakcie pierwszej podróży na Kaukaz jak i wspomnieniach. Biorąc pod uwagę te ostatnie, proszę Cię Czytelniku o wyrozumiałość zwłaszcza w kwestii szczegółów. Będę starał się jak najwierniej i jak najciekawiej przelać ciągle żywe wspomnienia, których mimo wszystko nie zatarły następne lata wypełnione przygodami.
Historia ta zaczyna się na długo przed opisywanymi wydarzeniami. Już w zakamarkach dzieciństwa, pierwszych podbojów za rogiem sąsiedniego bloku, a także wraz z licznymi wędrówkami po górskich szlakach. Najpierw na barana, potem za rączkę, aż w końcu samodzielnie. Coraz dalej, coraz wyżej, coraz bardziej dziko. Przede wszystkim opowieść ta zaczyna się od marzenia i przypadku...
Początek wiosny 2010 roku. Idąc z samego rana na zajęcia, zatrzymałem się pod kościołem św. Wojciecha na rogu Rynku Głównego, w ukochanym Krakowie. Zamiast iść na ćwiczenia, przysiadłem na murku otaczającym budynek, gdzie w godzinach popołudniowych siada tak wielu turystów. Rynek o tak wczesnej porze jest pusty. Jest to czas kiedy większość studentów po intensywnej nocy dotarła tak czy inaczej do swojego lokum (bo niewielu wybierało zajęcia o 8:00 rano ;), a wozy dostawcze dopiero zaczynają podbijać Rynek. Jednym słowem jest pusto, spokojnie. Promienie słońca w leniwy krakowski sposób wydobywają kształty kamienic z cienia poranka. Samotne postacie kroczą to tu, to tam, zaś stukot końskich kopyt i muzyka płynąca z słuchawek staje się magiczną mieszanką, będącą tłem dla tej chwili, tego miejsca. A ja siedziałem na murku patrząc na to wieczne miasto czarujące swoją prowincjonalnością. Siedziałem i marzyłem zawieszony między przeszłością a przyszłością, która nie jest teraźniejszością, a mirażem niespełnionych snów.
Z zadumy wyrwało mnie gromkie – co Ty tu robisz o tej porze? - wypowiedziane przez Agę, koleżankę z liceum, której nie widziałem od matury. Do tej pory nie wiem dlaczego odpowiedziałem, że czekam na nią, ale jeszcze dziwniejsze było nawiązanie przez mnie do rozmowy sprzed lat wyrażające się w krótkim, acz dosadnym – kiedy jedziemy na Elbrus? :) Aga pełnym zaskoczeniem zareagowała na pytanie. Moja propozycja wydała się przypływem szaleństwa. Jednak kamyk runął i lawina rozpoczęła swój bieg. Bez odwrotu. W naszych umysłach zostało zasiane ziarno przygody, które rozwijało się przez następne cztery miesiące. Od gromadzenia informacji po odpowiedni sprzęt, choć sprzęt to ostatnia rzecz, która jest tak naprawdę potrzebna by ruszyć w podróż, ale o tym przekonałem się dopiero później.
Wizy w paszporcie, stare radzieckie mapy i przewodnik w plecaku, Aga obok i ruszamy… Podróż zaczęliśmy wsiadając do nocnego autobusu relacji Kraków-Lwów. W tamtym czasie cena biletu wynosiła około 100 złotych i było to jedyne takie bezpośrednie połączenie do byłej stolicy Galicji. Szybko odkryłem, że nie mam większego problemu z zasypianiem podczas długich podróży w różnych, nawet najbardziej telepiących się i mało bezpiecznych wehikułach. Z perspektywy czasu podróż autobusem należała do bardziej komfortowych, tak więc z lekkim bólem szyi obudziłem się nad ranem przy kontroli paszportów. Mimo, że od przystąpienia Polski do Schengen minęło dopiero kilka lat, to natura ludzka szybko przyzwyczaja się do wszelkich udogodnień. Takim udogodnieniem jest właśnie swobodny przejazd przez wszelkie granice europejskie, wróć unijne. Jednak kontrola na granicy ukraińskiej nie była dla Polaków uciążliwa. Zabawa zaczęła się kiedy dojechaliśmy do Mateczki Rossiji, ale o tym za chwilę.
We Lwowie wylądowaliśmy o świcie i zanim przesiedliśmy się na pociąg jadący do Kijowa, mieliśmy parę godzin, by zrobić krótki spacer po tym uroczym mieście i zjeść coś smacznego w restauracji. Tak, polskiego studenta stać na bardzo dobre jedzenie w dobrej restauracji we Lwowie. Ah to życie! Można się poczuć trochę tak, jak zachodni turyści odwiedzający Polskę.
By dostać się na dworzec kolejowy położony we wschodniej części miasta, musieliśmy złapać jeden z tutejszych busików - zwanych marszrutkami - najbardziej powszechny i najtańszy sposób zbiorowego transportu w krajach położonych za naszą wschodnią granicą. Często są to samochody bardzo stare. Na pierwszy rzut oka można by dać sobie rękę uciąć, że dotoczyły się na przystanek ostatkiem sił i dalej nie ruszą. Ryk silnika wyprowadził nas z błędu i maszyna niosła nas w stronę Dworca Głównego. Oczywiście tego typu środkiem lokomocji, jak i w tym kierunku zmierzali sami podróżnicy. To tam poznaję parę, która właśnie ruszyła w podróż dookoła świata. Zaczęli od Lwowa, a teraz kierują się do Kijowa i dalej do Moskwy. To dzięki nim dowiedziałem się o tanim dobrym hostelu w Moskwie o nietuzinkowej nazwie TNT, dzięki czemu udało mi się ją zapamiętać, a kilka tygodni później miałem gdzie spać. Wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie ze względu na olbrzymie plecaki i sprzęt wspinaczkowy: czekan, raki etc. Wszyscy nas zaczepiali. W tym młody chłopak, który włóczył się już kilka miesięcy i ruszał dalej na wschód, sam dokładnie nie wiedząc gdzie. Może Kazachstan - dumał. W porównaniu do naszych gigantycznych bagaży, on posiadał jedynie mały plecaczek, a zademonstrowany śpiwór przypominał bardziej worek niż coś, w czym można by spędzić spokojnie noc. Wtedy jeszcze wielu rzeczom się dość mocno dziwiłem. Czas spędzony podczas tej oraz kolejnych podróży bardzo zweryfikował moje postrzeganie świata, a już na pewno gdzie i jak można spać. Tak więc, by ruszyć w drogę potrzebne są: plecak, sandały i uśmiech. Amen.
W takim towarzystwie podróż minęła błyskawicznie. Już z daleka ujrzeliśmy imponującą konstrukcję dworca kolejowego zaprojektowanego przez polskiego inżyniera na przełomie XIX i XX wieku. Istny symbol dawnej świetności Lwowa. Swego czasu największy tego typu obiekt w Galicji (Orłowicz M., Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiszu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim, Lwów 1919, s.51). Wybudowany na miejscu starego neogotyckiego budynku dworca, w dobie potęgi kolei żelaznej, kiedy to połączono stolicę Galicji z Zachodem i Wschodem Europy. A my korzystając z tego dobrodziejstwa ruszyliśmy w stronę stolicy Ukrainy, Kijowa. Było to okres wakacyjny i dworzec pękał w szwach od nadmiaru podróżnych. Wspomniana para, która wybrała się w podróż dookoła świata, miała problem z zakupem biletów. Ostatecznie wybrali jakieś kombinowane połączenie z przesiadką i jadą dalej. Trzeba zaznaczyć, że podróż koleją jest na wschodzie dużo bardziej popularna niż u nas, a biorąc pod uwagę wakacje, popularność ta wzrasta do kwadratu. Ma to swój urok. Podążając za radą mojej koleżanki studiującej Rosjoznawstwo i przy jej pomocy, wykupiłem bilet przez Internet parę tygodni wcześniej i byłem gotowy na wakacyjny atak turystów. Kosztowało mnie to trochę ekwilibrystyki, gdyż nie znając języka, instruowany przez telefon przez koleżankę, klikałem odpowiednie przyciski wierząc, że moje ciężko zaoszczędzone pieniądze (pamiętajmy, że rzecz dzieje się w Krakowie i to na studiach – a my krakusi słyniemy z … oszczędności) trafią na odpowiednie konto, a wydrukowane kartki papieru z obcymi szlaczkami to rzeczywiście bilety. Okazało się, że tak i po chwili z tłocznego dworca przenieśliśmy się do zatłoczonego wagonu. Pociągi na wschodzie to osobny świat z własną hierarchią wartości, ciągiem pieszych, wodopojem zwanym tu samowarem, systemem zaopatrzenia wewnątrz jak i z zewnątrz (w postaci peronowych babuszek), wędrownych „marketów”, gdzie można zakupić dosłownie wszystko, a może nawet i więcej niż w tradycyjnym hipermarkecie. Nasz wszechświat nazywał się „plackartyjny” (najniższa klasa). Miał kilkadziesiąt metrów długości. Podzielony był na otwarte boksy, a każdy miał cztery rozkładane łóżka. Po przeciwnej stronie każdego boksu, znajdowały się również dwa rozkładane łóżka; jedno nad drugim, na których wraz z Agą byliśmy umiejscowieni. Składane łóżka były tak przemyślnie, iż raz tworzyły dwa siedziska i stolik przy oknie, a innym razem zamieniały się miejsca do błogiego podróżnego snu. Między naszym łóżko-stolikiem a boksem biegł trakt, którym co rusz przemieszczało się stadko różnej maści osób. Światem tym rządził niepodzielnie „Prowadnik” – jest to stróż, komendant, kelner od samowara i czasem, na zawołanie - poliglota mówiący po ukraińsku i po rosyjsku – a jak. Nic bez wiedzy Prowadnika w wagonie się zdarzyć nie może i nie zdarzy. Popatrzył na nas okiem ciekawym, choć ciekawszym obdarzył nasz ekwipunek, który wyróżniał się na tle innych i wskazał miejsca.
Po wepchaniu plecaków na samą górę szybko zajęliśmy swoje miejsca, czując się odrobinę nieswojo. Uczucie to szybko zniknęło, a zastąpiło je zmęczenie. Od trzynastu godzin byliśmy w podróży. Dlatego nie zdziwiło mnie, że Aga po chwili zasnęła kamiennym snem z głową złożoną na stoliku. Rozsiadłem się wygodnie i spojrzałem przez okno na mknące pasy zieleni – chlubę Ukrainy opiewanej w polskiej literaturze romantycznej tęskniącej za bezkresem i wolnością. Czy i ta tęsknota za wolnością gnała mnie teraz z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę przez te bezkresne pola? Nagle z całą mocą zdałem sobie sprawę z tego gdzie jestem i dokąd zmierzam. Choć to ostatnie, jak pokazują dalsze doświadczenia, nigdy nie jest tak pewne, jak nam się z początku wydaje. Jak wiatr w szybę, uderzyły we mnie wątpliwości – czy nie porywamy się z motyką na słońce?! – burzyły się myśli. Jednak siedząc w ciasnym kącie pędzącego „wszechświata”, podziwiając fascynujące obrazy, słysząc dookoła bratnią ukraińską mowę – poczułem ducha wiecznie żywej przygody, która właśnie miała swój ciąg dalszy. Góra Światła czeka i przyzywa mnie coraz mocniej. Mimo wątpliwości przyjąłem to wyzwanie.
Czas na przesiadkę. Dworzec w Kijowie robił wrażenie swoim rozmachem, ale nie jest tak majestatyczny jak dworzec we Lwowie. Ciemna noc a tu ruch jak w ulu. Kolejki do kas wyglądały jak wyjęte z opowieści dziadków o czasach największej biedy w PRL-u, a więc stałem, a Aga odpoczywała z plecakami. Szło bardzo powoli. Ożywiłem się kiedy byłem już tuż tuż. Podszedłem do okienka a tu prach! zamknęli! Jak to?! – zdziwiłem się. Widziałem jak wszyscy bez najmniejszego szmeru przechodzą do kolejki obok. Zdezorientowany, zmęczony i poirytowany, że musiałem znowu stać w jeszcze większej kolejce, zostałem przygarnięty przez młodą Ukrainkę, która pozwoliła mi stanąć z sobą. Gra została wznowiona, znów byłem bliżej okienka. W rozmowie dowiedziałem się, że to norma – przerwa czy koniec pracy rzecz święta – nie ma, że boli trzeba się z tym pogodzić. Opowiadałem Natashy, jak wygląda kolej w Polsce, że choć daleko jej do ideału, to praktycznie nie ma problemu by przychodząc na dworzec pojechać pierwszym lepszym pociągiem bez rezerwacji, że takich kolejek to nigdy nie widziałem, i że cieszę się, że mam już zarezerwowane bilety, bo nie wiadomo co by było gdybym tego nie zrobił. Natasha popatrzyła na mnie ze zdziwieniem godnym niejednej postaci z kreskówki i zapytała czemu nie idę do kasy skoro mam tylko odebrać bilet. Jak to? – tym razem ja się zdziwiłem, a ona na to - patrz tam wisi kartka i przecież stoi jak wół – „Z rezerwacją zapraszamy BEZ KOLEJKI”. No wszystko pięknie, ale ja nie umiem czytać po waszemu. Uśmialiśmy się i dziarsko ruszyliśmy z moją tłumaczką do kasy po wyczekane bilety.
Piwo smakowało wybornie po 28 godzinach spędzonych w podróży, umilając oczekiwanie na nocny pociąg do Mineralnych Wód w Rosji – nasza ostatnia stacja kolejowa przed szczytami Kaukazu już za kolejne 28 godzin. Sącząc procenty obserwowałem i nie mogłem się nadziwić w jak skomplikowanych pozycjach człowiek może spać i jednocześnie chronić swój dobytek. Moim faworytem był siedzący chłopak, który zawiesił sobie plecak tył na przód. Obejmując go rękoma, przytulił się mocno zasypiając i pochylając się do przodu tak, iż byłem przekonany, że zaraz osunie się z łoskotem na ziemię. Jeśli taki był plan to lądowanie na plecaku na pewno było systemem bezpieczeństwa. Do testu zabezpieczenia nie doszło.
Nasz pociąg przyjechał. Razem z tłumem podróżnych ruszyliśmy poszukując swego wagonu. Tym razem masa ludzi wydawała się w jakiś sposób bardziej swojska. Dopiero po chwili zorientowałem się co nas wszystkich łączyło. Był to sprzęt górski i pewien ciężki do opisania wyraz twarzy: mieszkanka zmęczenia, podniecenia i radości. Spora część składu to byli wspinacze ruszający, tak jak my, na spotkania ostrych szczytów rozgraniczających Europę od Azji. Szybko się zaaklimatyzowaliśmy. Znaliśmy już procedurę, także przemknęliśmy szybko pod czujnym spojrzeniem prowadnika i załadowaliśmy bagaże na górę. Rozsiedliśmy się, a pociąg powoli zaczął swój bieg. W pewnym momencie usłyszeliśmy nad nami zgrzyt. Instynktownie odskoczyłem. Aga także, jednak niefortunna próba łapania lecącego plecaka mało co nie zakończyła się tragedią. Przytroczony do bagażu czekan uderzył Agę w twarz, mijając o kilka milimetrów oko. Wszystko działo się krócej niż ułamek sekundy. Aga przerażona siadła zakrywając oczy dłońmi. Podszedłem by obejrzeć ranę. Odetchnąłem. Oko całe. Choć nadal martwiłem się, że uderzenie mogło jednak uszkodzić rogówkę. Jakaś Ukrainka podbiegła ze zwilżonym chłodnym ręczniczkiem i klęcząc przyłożyła go do policzka Agi. Nic więcej nie byliśmy w stanie zrobić. Nieszczęśniczkę położyliśmy do łóżka. Pociąg powoli zasypiał. Ciepłe, niewyraźne światło lamp wprowadzało element surrealizmu do toczącej się żelaznej maszyny, o wnętrzu pełnym rozłożonych na kojach podróżnikach. Delikatny stukot wprawiał w trans. Zasnąłem.
Budzi mnie gorąco lepkiego letniego powietrza nagromadzonego wewnątrz wagonu. Walcząc z resztkami senności skierowałem się do łazienki. Strzepuje je z twarzy wraz z kroplami zimnej wody leniwie sączącej się z kranu. Próba zachowania czystości, mając do dyspozycji jedynie małą umywalkę, połączona z próbą utrzymania równowagi w jadącym pociągu, na tak małej powierzchni, nie należy do najłatwiejszych zadań. Zdecydowanie nikt nie chciałby skorzystać z oparcia, jakie mogłaby dać ścianka, gdyż grozi to koniecznością rozpoczęcia procedury mycia od nowa. Taka gimnastyka ostatecznie doprowadziła mnie do stanu pełnej gotowości bojowej. Ukrainę nawiedziła fala upałów. Temperatura na stacji w Jasynuwata (ukr. Ясинува́та) o godzinie 11:37 czasu ukraińskiego osiąga 38 stopni Celsjusza. Jaka zatem była w metalowych wagonach, którymi powoli sunęliśmy ciągle na wschód? Nie wiem, ale myślę, że spokojnie klimat tam panujący mógłby stawać w szranki z najgorętszą fińską łaźnią. Jazda topless, nawet przy powiewie wiatru wpadającym przez uchylone okna, niewiele pomagała. Cóż, atmosfera robiła się przez to senna. Czas jakby z gumy, to wydłużał się to znów magicznie skracał, gdy zapadałem co jakiś czas w hibernetyczną drzemkę. Poza tym podróż upływała mi na obserwacji krajobrazów w rytm, zabarwionego podróżniczą magią, stukotu kół oraz na rozmowach z sąsiadami. Używałem najbardziej popularnego i niezastąpionego w każdym zakątku świata języka ciała. Wraz z rosyjskimi wstawkami i polską bazą językową, konwersacja nabierała rozmachu i przeradzała się w prawdziwą debatę. Jednak nie zmienia to faktu, że rozmowa służyła przede wszystkim zabiciu czasu pozostałego do następnego przystanku. To wtedy na znak prowadnika, ludzkie morze wylewa się z wąskich wyjść wagonów na peron, by zaznać odrobinę chłodu lub kupić napoje albo lody. Tego na peronach, czy to ukraińskich czy rosyjskich, nie brakuje.
Co rusz widziałem uśmiechnięte babuszki o tuszy godnej każdej dobrej, doświadczonej gospodyni, jasno dającej do zrozumienia, że na jej kuchni nikt z głodu nie zginął. Mają one do zaoferowania przeróżne kulinarne cuda, od pierożków, pieczywa, czy pęku suszonych ryb, po lemoniadę czy popularny kwas (napój orzeźwiający i uderzająco podobny do Coca-Coli). Jednak najzabawniejsze dla mnie były lody w czerwonym opakowaniu z białym napisem „CCCP”. Cóż, Związek ciągle żywy. Zapewne sam Jozef S. raczył się takowymi (brakowało tylko nadruku z uśmiechniętym Panem z wąsem). Czas spokojnie upływał, aż do przekroczenia ukraińskiej granicy i wjechania do strefy zarządzanej przez Rosjan…
W tamtym czasie pas długości kilku kilometrów pomiędzy Ukrainą, a Rosją stanowił ziemię niczyją. Pociąg leniwie wtoczył się w tą cichą, śmiertelnie cichą przestrzeń, wprawiając wszystkich w nastrój wyczekiwania, jak to ma miejsce przed zbliżającą się burzą. Nagle do naszego wagonu wpadł brzuchaty jegomość w zielonkawo-szarym mundurze z wielką jak patelnia czapką na głowie. Pucułowaty Pan władczo przywołał Prowadnika i chwilę z nim rozmawiał. Wydaje mi się, że usłyszałem „Polaki”, a kiedy skierował kroki w moją stronę już wiedziałem, że idą kłopoty. Kłopot ten ważył dobrze ponad setkę, z czego większość zajmował wyprzedzający go brzuch opięty wojskową marynarką. W tym momencie pograniczny miś stanął przede mną sapiąc tubalnie coś po rosyjsku. Moja intuicja podpowiedziała mi, że w tej sytuacji lepiej grać młodego, nieogarniętego i nie rozumiejącego rosyjskiego Polaczka. „Ja nie paniemaju” – powiedziałem, a on nie mógł się nadziwić, że Polak i „pa ruski nie gawarit”. Ton głosu nabierał na sile. Kłopotek machał serdelkowatymi rękoma wskazując to w górę, to w dół, a twarz jego nabierała przy tym solidnego radzieckiego koloru. Robiąc duże oczy, zacząłem go naśladować, przyspieszając ruchy, powtarzając pytająco po polsku, niczym młode wystraszone pisklę: „zdjąć plecak, zdjąć plecak…”. W międzyczasie zorientowałem się, że chcą nas zrewidować i przyczepić się do czegoś, by wydębić łapówkę. Kłopotek nabrawszy powietrza, wypuścił je głośno, tak że jego twarz powoli wracała do normalnego stanu. Obrócił się szybko do szepczących obok Ukraińców i powiedział coś stanowczo. Znieruchomieli i podnieśli w górę prycze, pod którymi był schowek na plecaki. Po chwili celnik wziął jednego z nich do kantorka Prowadnika. Gdy wrócili sąsiad-Ukrainiec miał nietęgą minę, ale cała wizyt Kłopotka nabrała tempa i zmierzała ku końcowi. Po półtorej godziny pociąg powoli zaczął się toczyć dalej na wschód. Wtedy to też zagadnąłem towarzyszy podróży o sytuację, której byłem aktywnym uczestnikiem. Potwierdzili oni moje wcześniejsze przypuszczenia.
Jak wiadomo powyżej 4000 metrów występuje pokrywa śnieżna, a na Elbrusie mamy do czynienia z lodowcem, więc jak można się domyśleć, jest cholernie zimno. Dlatego dobrze jest ugotować coś ciepłego lub rozmrozić śnieg na wodę pitną, bo w okolicy nie ma szans na supermarket. Kiedyś na tej wysokości znajdowało się położone najwyżej na świecie schronisko, do którego zagłady ponoć przyczynili się nasi rodacy, ale o tym później. I tak by coś ugotować to trzeba mieć najpierw na czym. Do tego przydaje się sprężona mieszanka propanu i butanu plus palnik gazowy i voilà! To magiczne urządzenie osiąga zawrotną cenę w okolicach Kaukazu, dlatego każdy jak może zaopatruje się u siebie i liczy, że mu się uda. Przewożenie tej zbawiennej, aczkolwiek wybuchowej mieszanki, nie jest mile widziane przez celników i stanowi najlepszy argument do podbicia wysokości, uświęconej zwyczajem wszelkich radzieckich krajów, łapówki. Tak też się stało w wypadku naszych sąsiadów. Na szczęście nasz studencki budżet ominął ten niespodziewany wydatek. Właściwie do tej pory zastanawiam się dlaczego…
Mateczka Rossija stała przed nami z szeroko otwartymi ramionami. Pochłaniając dosłownie nasze ciała, umysły i dusze. Wschód, coraz dalej, coraz głębiej, ciągle na wschód. Zakochałem się w mgnieniu oka. Za cienką szklaną barierą szyby przemykały bezkresne krajobrazy w barwach zachodzącego słońca, odbijającego swe promienie w tafli Morza Azowskiego oraz w surowym metalu licznych łodzi handlowych, pasażerskich i wojskowych, których ciemne sylwetki bujały się spokojnie na jego powierzchni. Morze błękitnej wody, morze żółtych trzcin, morze soczysto-zielonych traw. Cały ten ogrom przesuwał się przed moimi, ciągle nienasyconymi oczyma, jakby na wyciągnięcie dłoni, a jednak bałem się go dotknąć w obawie, by ta cudowna chwila nie prysła jak bańka mydlana, pozostawiając po sobie jedynie rozczarowanie. Tak dobrnęliśmy do nocy w Rostowie nad dostojnym Donem. Stąd już około jedenaście godzin do Mineralnych Wód. W nocy czas w pociągu płynie zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Kładziesz się w ciasnym łóżku, a ta metalowa bestia w jakiś magiczny sposób usypia cię w mgnienia oka. Jakby ten stan był najbardziej naturalnym na świecie. Zapadasz w błogi sen i budzisz się będąc już na miejscu.
Obudziło mnie delikatne szarpnięcie i cichy szept rozchodzący się echem w mojej głowie. W półmroku przeplatanym słabym jarzeniowym światłem zarysowała się postać Prowadnika. Dojeżdżaliśmy. Było wcześnie. Słońce nawet nie zapowiadało, że w ogóle się dziś pokaże, a przecież mieliśmy wtedy środek lata. Jak najciszej, by nie zbudzić współpasażerów, zebraliśmy swoje rzeczy i wysiedliśmy z pociągu- naszego domu przez ostatnie kilkadziesiąt godzin. Dziwnie po tak długim czasie stanąć w miejscu. I co teraz. Podróż do tej pory mieliśmy w miarę zaplanowaną. Z Krakowa autobus, bilety na pociąg Lwów-Kijów i Kijów- Mineralne Vody kupione zawczasu, ale teraz, w totalnym mroku, plan się urwał. Jednak nie droga. Aga została z plecakami, a ja poszedłem na rekonesans. Składy z pociągami ciągnęły się kilometrami, aż moim oczom ukazała się monumentalna, jasna bryła dworca. Wnętrze robiło wrażenie swoją wyniosłością i jednocześnie wywoływało uśmiech, bowiem była to wyniosłość radziecka. Prosta, grubo ciosana, rzucająca na kolana. W środku ktoś spał, obok przemaszerował żołnierz z półautomatem, mimochodem wywołując przeszywający dreszcz. Paszport! Nie mam go! Zmroziło mnie jeszcze bardziej. Powoli wycofałem się z budynku, by szybkim krokiem oddalić się w cień rzucany przez liczne wagony.
Wracając spotkałem niewysokiego człowieka o ciemniejszej karnacji. Po krótkiej chwili rozmowy zdawało się, że jedzie w naszym kierunku. Kluczyliśmy za nim między rzędami pociągów, aż dotarliśmy do ciemnego zaułka, w którym zaparkowany był stary bus. Metaliczny dźwięk sunących po prowadnicy drzwi nie zachęcał do dalszej interakcji. Jednak wsiedliśmy i tam zaczęły się targi. Kierowca na starym kalkulatorze wystukał cenę za przejazd. Dolar? - zapytałem. Potakująco kiwnął głową. Kwota znacząco odbiegała od zaproponowanej na dworcu. Chwilę rozmawiałem z Agą. Kierowca coraz bardziej się denerwował. Zrobiło się nieprzyjemnie, a on nie wyglądał w najmniejszym calu na człowieka godnego zaufania. Szybko wysiedliśmy i oddaliliśmy się. Świtało. Na szczęście.
Szczęście przypominało jasny owal słońca, toczący się ku nam z narastającą prędkością. Szczerzyło się przy tym jak aligator widzący u wodopoju gazele. Jasne zęby wyraźnie odcinały się na ciemnej twarzy, tak samo jak białka oczu. Małe nóżki z zadziwiającą zręcznością nosiły olbrzymi ciężar opatulony w białą sukmanę ludzi „dalekiego” wschodu. Słońce krzyczało donośnie „Elbrus?! Elbrus?!”, zatrzymując się przy mnie, niziutki i grubiutki Ormianin, już zabierał się za nasze bagaże, wskazując grupkę umundurowanych, napakowanych facetów, stanowiących dosłowne przeciwieństwo ich kierowcy. Jeden z nich mówił całkiem zrozumiale po polsku. Okazało się, że chłopaki są z Mołdawii i jadą na wspinaczkę do doliny Beizingi, czyli jeszcze dalej niż my. Pierwsze wrażenie niepokoju minęło, tak jakby nigdy się nie pojawiło i już w trakcie pakowania się do starego, ledwie zipiącego busa, otrzymaliśmy propozycję towarzyszenia im do samej doliny. Jak stwierdzili nasi nowi towarzysze - Elbrus to łatwizna. Grzecznie podziękowaliśmy. I tak toczymy się dalej w blasku porannego słońca trasą ciągnącą się hen daleko. W czasie drogi grubiutki kierowca zdecydowanie próbował zwrócić na siebie uwagę. Niestety nasza znajomość języka nie pozwalała na swobodną rozmowę. Zwłaszcza podczas jazdy klekoczącym pojazdem, a mówiący trochę po polsku „komandosi” wydawali się ciekawszymi towarzyszami. Grubasek nie dawał jednak za wygraną, coraz głośniej i coraz szybciej paplając, używając do tego również obu dłoni, których nie potrafił utrzymać na kierownicy. Nie wspominając, że nie patrzył przy tym wcale na drogę. Możliwe, że był to jeden z powodów, dla których zostaliśmy zatrzymani przez policję. Możliwe, iż funkcjonariuszy zainteresowała również pęknięta ukośnie na całej swej długości przednia szyba, którą pomysłowo zaklejono okrągłymi i prostokątnymi naklejkami wszelkich możliwych klubów sportowych. Wydawało mi się, że hamując „Grubasek” głośno zaklął i to było ostatnie co powiedział, poza paroma słowami do funkcjonariuszy przy wręczaniu im kilka banknotów.
Po około 80 km dojechaliśmy do rozstaju dróg na przedmieściach Baksan. To tu wkroczyliśmy na ostatni odcinek naszej podróży marszrutkami. Potem już mogliśmy liczyć jedynie na własne nogi. Dotychczasowi umundurowani towarzysze pożegnali się nad wyraz sympatycznie, a dwóch z nich poszło razem z nami na przystanek by pomóc nam ogarnąć rosyjskojęzyczny rozkład jazdy. Jednak nawet oni sceptycznie podeszli do zawartych na tablicy informacji. Gdy tylko spostrzegli niedużego człowieczka w krótkich spodenkach, czapce z daszkiem i siwym zaroście, od razu do niego podeszli z pytaniem czy wybiera się na Elbrus. Zabawnie wyglądało to zestawienie dwóch naprawdę rosłych, muskularnych facetów w mundurach i ten niziutki, żylasty człowieczek naprzeciw. Jestem ciekaw jak się musiał wtedy czuć, gdy odpowiadał twierdząco na ich pytanie. Na pewno potraktował bardzo serio to co mu powiedzieli...
Siergiej był facetem przed sześćdziesiątką, niskim, chudym, wyżyłowanym, mocno siwiejącym i niesamowicie sprawnym. Przy tym jak na ludzi gór przystało, odznaczał się poczuciem humoru i wielką serdecznością. Pochodził z Krasnodaru i już siódmy raz jechał by stanąć na Oszhomaho (kabar. Ιуэщхьэмахуэ, fonetycznie: łaszcha machła) znaczące „Góra światła” lub „Góra szczęścia”, jak po kabardyjsku zwany jest Elbrus. W międzyczasie odwiedził Kilimandżaro i Aconcaguę. No i najważniejsze rzeczywiście się nami zaopiekował.
Teraz już w trójkę wsiedliśmy do kolejnej marszrutki rocznikowo zapewne zbliżonej do naszego nowego towarzysza. W niektórych miejscach na wschodzie świat motoryzacji jakby zatrzymał się w czasie. Średnia wieku tutejszych wehikułów przekracza z górką 50 lat.
Droga wiła się coraz bardziej wchodząc głębiej i głębiej w dolinę. Skaliste strome ściany gór coraz szybciej zbliżały się do siebie, jakby konkurowały, która szybciej dotknie skraju asfaltu. Huk potężnego górskiego strumienia z tonami pieniącej się i mknącej w przeciwną stronę wody wypełniał powietrze. Czuć było tę siłę. Dziką, nieokiełznaną wolność tkwiącą w każdym atomie. Iskrzącą. Tworzącą napięcie, które napełnia ciało przyjemnym niepokojem. Tego co za zakrętem. Przygody.
Będąc tak pobudzony, nie mogłem, w przeciwieństwie do Agi, zasnąć, tylko chłonąłem wszystko niczym narkoman, który odnalazł najczystszy towar i nic już nie mogło go powstrzymać przed oddaniem się fali tej energii. To był mój narkotyk. Czułem to całym sobą. Im dalej zmierzaliśmy tym mocniej biło moje serce. Pragnąłem zachłannie więcej i więcej, z drugiej strony bałem się przedawkować. Wypłynąłem na bezkresne wody, a w porcie daleko, daleko stąd został rozsądek. Jaskrawość zieleni traw, stali górskich ścian i błękitu nieba zalewały moje zmysły. Tonąłem jak Titanic. Nic już potem nie było takie samo. Było tylko lepiej, aż do powrotu. Potem stan uśpienia, ale tylko na jakiś czas, tylko na chwilę „normalnego życia” aż się zakrztuszę… (opisując to wszystko po tylu latach, jestem zaskoczony jak żywe są wciąż te obrazy, jak mocno wryły się w pamięć, jak mocno tkwią w sercu. Wystarczy zamknąć oczy by cofnąć się w czasie o tysiące kilometrów.. Już tylko to stanowi o wartości tych chwil. „Life is not amout of breaths you take. It’s the moments that take your breath away” - „Życie nie jest sumą oddechów, a momentami które zapierają dech w piersiach”)
Dotoczyliśmy się do Tereskol, ostatniej miejscowości przed polaną Azau (2488 m. n.p.m), skąd rusza kolejka linowa a później krzesło, aż do do schroniska Boczki (3816 m.n.p.m.). Jest to też ostatnie miejsce, w który należy zgłosić Spasatielna Służba, czyli rosyjskim służbom ratownictwa górskiego, planowane wejście oraz zejście z Elbrusu. Informacje te pozwolą zareagować w sytuacji, gdyby zejście się opóźniało. Kolejną rzeczą którą każdy innastraniec (obcokrajowiec) musi załatwić u mateczki Rosji w ciągu 3 dni od momentu wkroczenia na jej łono, jest OVIR, czyli zameldowanie.
Nam w załatwieniu formalności na poczcie pomaga nowo-poznany Rosjanin, będący mniej więcej w naszym wieku. Zaprowadził nas nawet do górskiego sklepu, gdzie mogliśmy zakupić brakującą nam menażkę. Wracając napotkaliśmy grupkę młodych Rosjan wczasujących się pośród szczytów Kaukazu. Ci bardzo stanowczo zaprosili nas do skosztowania ichniejszej wódki i tak zaczęła się nasza pierwsza plenerowa impreza. Do namiotu wracaliśmy tuż przed zachodem słońca, które na chwilę zmieniło surową biel szczytów w płomienną łunę. Siergiej smażył coś na kuchence i poczęstował nas swoją śliwkówką, na którą dostałem przepis. Bardzo mi posmakowała i momentalnie rozgrzała, a nieco później uśpiła.
O brzasku obudziły nas kroki i szelesty. Zaniepokojony wyglądnąłem z namiotu. Siergiej już się krzątał, ale to nie on robił tyle hałasu. Zostaliśmy otoczeni przez stado krów, które przez wysuszone koryto rzeki przedostało się na naszą wysepkę zieleni. No tak czas na śniadanie.
Dzień był upalny. Czułem po dwakroć ciężar plecaka, który był zdecydowanie nadmiernie dopakowany. Co najmniej jakbym wyjechał na kilka miesięcy. Jednak biorąc pod uwagę, że w drodze na szczyt czeka nas prawdziwa zima, bez zimowych rzeczy by się nie obyło. Tak więc trochę marudząc, ale z uśmiechem na twarzy piąłem się w górę. Większość wspinaczy i turystów wybrało transport gondolką (choć powinienem napisać, że wszyscy poza nami...) a my pierw maszerowaliśmy trzy i pół kilometra z Tereskol do Azau by następnie wkroczyć na kamienistą drogę wyrytą w zboczu góry. Słońce prażyło niemiłosiernie. Trzeba uważać czego sobie życzymy lub na co narzekamy, bo pogoda w górach zmienia się błyskawicznie. Niebawem weszliśmy w ciężkie chmury, a po południu zaczęło padać. Droga po piargu nas wykończyła. Rozbiliśmy namioty pod olbrzymim, żelbetonowym zabezpieczeniem przeciwlawinowym chroniącym słupy kolejki wysokogórskiej, gdzieś między stacją pośrednią kolejki - Stary Krugozor (2938 m.n.p.m ) a ostatnią stacją - Mir (3468 m.n.p.m.). Zanim padłem ze zmęczenia musiałem wykrzesać jeszcze energię by skupić się na zaszyciu nosidła plecaka, które nie wytrzymało ciągłego zarzucania na ramię takiego ciężaru.
Pobudka o 5 rano. Pierwsza chłodna noc. Ubranie jesienno-zimowe. Kuchenka poszła w ruch by zagrzać ciało chińską zupką. Niestety roztopy totalnie zmyły drogę pomiędzy stacjami Stary Krugozor a Mir. Wspinaczka po kamienistym żlebie była, prawdę mówiąc, mordęgą. Niezależnie od tego czy kamienie były wielkości pięści czy lodówki, każdy z nich chybotał się pod moim ciężarem. Kije trekkingowe trochę pomagały, ale już po dwóch godzinach miałem kompletnie dosyć. Zwłaszcza, widząc jak jadący kolejką turyści wesoło nam machają. Na szczęście dotarłszy do ostatniej stacji zrobiliśmy przerwę na złapanie oddechu i podziwianie lodowca pełzającego ku dolinie. Po prawdzie widok doceniłem dopiero zmierzając do WC, które było zawieszone na krawędzi zbocza. Panorama doprawdy zapierała dech w piersiach ;)
Znajdujemy w parku Pierelbrusia, na terenie którego znajduje się Elbrus. Przed wyprawą znalazłem parę informacji, iż może się tak zdarzyć, że za wstęp do parku trzeba będzie zapłacić około 1000 rubli od osoby, ale ani na dole ani wyżej żadnej kasy nie znaleźliśmy. Możliwe, że jest to kolejna furtka do brania łapówki - “na bilet”. Tak więc nasz skromny budżet ominęła ta przyjemność.
W ostatniej stacji gondolki zostawiliśmy turystów, niektórych ubranych w krótkie spodenki i tenisówki, by po około półtorej godziny dotrzeć do stacji Garabashi (3816 m.n.p.m), gdzie można wyjechać starym wyciągiem krzesełkowym (o dziwo to nie ostatnia możliwość uniknięcia wędrówki na szczyt). Rzut beretem od krzesła leży popularne „schronisko” zwane Boczkami lub Beczkami. Rosjanie czasami lubią żartować, podkreślając tym radziecki podbój kosmosu, że trzymano w nich paliwo rakietowe. Ciekawostkę tę należy traktować z przymrużeniem oka. Olej napędowy trzymany w tych olbrzymich beczkach, gdzie teraz może komfortowo spać kilka osób, był niezbędny do zasilania generatorów pobliskiego i nieistniejącego już schroniska Priut11.
Przy Boczkach spotkaliśmy poznanych w pociągu Ukraińców, którzy mieli przygody na granicy z kontrolą rosyjską. Teraz już aż do końca będziemy na siebie wpadać. Siergiej i Paweł ocenili wagę mojego plecaka na 30-35kg. To była nauczka na całe życie. Pogoda nas nie rozpieszcza, więc tylko łapiemy oddech, rozglądając się ciekawie po tym dziwnym obiekcie, który gościł już tylu śmiałków, i ruszamy dalej. Postanowiliśmy rozbić się powyżej Boczek, a przed strefą śniegu. Aga była przemoczona i u kresu sił. W związku z czym zawiesiłem sobie na szyi nasze buty połączone sznurówkami, a resztę zawilgoconych rzeczy wziąłem pod pachy i zszedłem do stacji Mir. W drodze na górę wewnątrz schroniska widziałem kominek, gdzie wesoło płonął ogień. Bez plecaka pokonałem błyskawicznie ten odcinek. Niestety obiekt był zamknięty na cztery spusty. Nie dałem za wygraną. Niedaleko spostrzegłem kawiarnie, więc dziarskim krokiem wszedłem do środka. Wewnątrz trochę pachniało PRL, ale było przytulnie. Tylko jeden stolik był zajęty. Siedziało przy nim czterech Rosjan, którzy na trzask zamykanych drzwi zwrócili twarze w moją stronę. Musiałem wyglądać co najmniej ciekawie, będąc obwieszony butami a pod pachami mając polary, koszulki i inne ubrania, w tym damskie. Nim się spostrzegłem, a już siedziałem z moimi gospodarzami przy stole, gdzie częstowali mnie Koniakiem :) Momentalnie się rozgrzałem, a bariera językowa przestawała mieć większe znaczenie. Zagadywali po swojemu, ja po swojemu i tak dowiedziałem się, że ci biznesmeni przylecieli z Moskwy na parę dni, ale ani im w głowie by wchodzić na szczyt. Pytali o moje rzeczy, o to czemu nie śpimy w schronisku, czemu nie wyjechaliśmy kolejką, mielibyśmy sucho. Wiecie, Ja Student. Diengów malo, czasu mnogo
– uśmiali się serdecznie i powiedzieli coś ala, że to prawda i później będzie na odwrót. Chcieli mnie poczęstować jedzeniem, to były chyba bliny. Odmówiłem grzecznie. Po czym jeden z nich stanął przede mną i wcisnął mi blina do ust, pytając czy smaczny. Z pełną buzią byłem zdolny jedynie unieść kciuk w górę i powiedzieć Haraszo! Czas miło płynął, ale trzeba było się zbierać. Rzeczy trochę podeschły. Na odchodnym jeden z moich nowych znajomych zawołał kelnera i coś mu wyszeptał, po czym ten zniknął w kuchni i po chwili pojawił się z butelką koniaku. Wesoły biznesmen wcisnął mi ją w dłoń. Zaskoczony pytam - co to? - a on z szerokim uśmiechem puszczając oczko odpowiada - Medicina (lekarstwo) dla chorej Agi. Wspaniały naród. Kolejna z niespodzianek, których suma sprawia, że ciągle wyruszam na wschód.
Po drodze do namiotu poznałem Wasie. Wasia pochodził z Nowosybirska i również był studentem. Od słowa do słowa, częstuje go koniakiem i dostaje kolejne zaproszenie. No ciężko w tej Rosji być introwertykiem, oj ciężko ;) Zostawiłem rzeczy w namiocie, wziąłem Agę ze sobą i wylądowaliśmy w jednej z tych słynnych beczek. Tam gromada Rosjan podjęła nas bardzo gościnnie, częstując herbatą i smakołykami. My też przynieśliśmy ze sobą co mieliśmy i tak w tej alpinistycznej komunie pośród wysokich gór serdeczności z widokiem na lodowiec słuchaliśmy rozgrzewających rosyjskich pieśni racząc się koniakiem i marzeniami.
Oj moja głowa! Wciąż odczuwała skutki wczorajszego biesiadowania. Zwijanie obozowiska szło nam powoli, a zaczynał się wyścig z czasem, gdyż słońce było coraz wyżej. Jego promienie zaczynały topić śnieg, po którym będzie nam się coraz ciężej wspinało. Do tego, kto pierwszy ten zajmie lepsze miejsce na namiot, a tak wysoko ma to olbrzymie znacznie. Dlatego się zmobilizowaliśmy.
Mijały nas ratraki wypełnione turystami, którzy za odpowiednio wysoką kwotę wyjeżdżali nimi aż pod skały Pastuchowa (4690 m.n.p.m.). My za to w końcu minęliśmy Diesel Hut i położone nieco wyżej zgliszcza schroniska Priut 11 (4160 m.n.p.m.). Nazwa Priut znaczy po rosyjsku schron, zaś liczba oznacza jedenastu geologów, którzy dawno temu zbudowali pierwsze drewniane schronienie pozwalające na prowadzenie badań wulkanu. W miejscu tej chaty w 1939 roku powstało dwupiętrowe, najwyżej położone schronisko na świecie ze 120-stoma miejscami noclegowymi. W pełni wyposażone i zelektryfikowane. Duma i chluba ZSRR, które w latach swej świetności inwestowało masę pieniędzy w regionie.
Była to jedna z pereł na turystycznej mapie demoludów. Schronisko czy wręcz hotel było odporne na każde warunki atmosferyczne. Niestety jednak nie było odporne na czynnik ludzki i tak w dniu 16 sierpnia 1998 roku doszczętnie spłonęło. Prawdopodobnie, ktoś chcąc ugasić mały pożar powstały na kuchence, omyłkowo wylał na nią butelkę z paliwem, myśląc że to woda… Jaki był efekt - łatwo się domyślić. Kilka osób zostało rannych, a sam schron, po 59 latach funkcjonowania, zakończył swój żywot. Diesel Hut to dawny budynek do przechowywania paliwa dla schroniska, obecnie rozbudowany z wykorzystaniem szczątek z Priut’a11 i przekształcony na schronisko z około 50 miejscami noclegowymi.
Rozbiliśmy się na grani po przeciwnej stronie Priut’a. Było tam miejsce na około dziesięć namiotów. W większości powierzchnia pod sypialnie była w miarę płaska, a niektóre stanowiska były osłonięte od wiatru ułożonymi z kamienia murkami i kopczykami, gdyż na tej wysokości wicher potrafi być naprawdę mocny. Udało nam się zająć w miarę dobrą lokalizację. Widok z namiotu mamy nieziemski, ale dziś poza rozłożeniem obozowiska mamy w planach jeszcze wyjście aklimatyzacyjne do Skał Pastuchowa (ok. 4690 m.n.p.m.), więc nie ma za dużo czasu na podziwianie. Ponieważ chciałem dać moim górskim butom wyschnąć na tyle na ile to możliwe, to zdecydowałem się iść w adidasach. Rozwiązanie może nie najszczęśliwsze, ale jedyne słuszne. Droga stromo pod górę po miałkim śniegu nie należy do najprzyjemniejszych. Ślizgałem się, zapadałem, ale ostatecznie dotarłem do skał. Tam już zacząłem odczuwać wysokość. Ucisk w czaszce, czasem lekkie zawroty głowy, trochę nudności. Zejście po tej stromiźnie wcale nie było szybkie. Do tego pokrywa śnieżna całkiem rozmokła, tak jak i moje buty. Po powrocie do namiotu zmieniłem ciuchy, a objawy wysokości poszły sobie w siną dal, by na noc znów powrócić w postaci bezsenności. Niedaleko mnie i Agi rozbili się znajomi Ukraińcy. Pytali o warunki na górze i parę innych rzeczy. Doradziłem im, gdzie można znaleźć mały ciek wodny. Był on położony 150-200 metrów ponad nami przy skałach. Dzięki temu nie musieliśmy topić śniegu, co zajmuje sporo czasu i zjada jeszcze więcej cennego gazu. Po zachodzie słońca momentalnie się ochłodziło.
Założyliśmy na siebie większość rzeczy. Niestety, na zakup dobrych śpiworów przed wyjazdem nie mieliśmy już środków, więc spaliśmy w tym co mieliśmy. Syntetyki z komfortem do … (10 C ?) i zimowe ciuchy sprawiły tylko, że nie zamarzliśmy przyklejeni do siebie jak zmarznięte, zbite w kupę wrony siedzące na przewodach wysokiego napięcia. Następnego dnia z przesłanego przez mamę sms wynikało, że w nocy temperatura spadła do ok -15 ० C, a odczuwalna sięgnęła ok -20 ० C.
Ten dzień przeznaczyliśmy na regenerację, czytaj totalne lenistwo. Dzień był cudny. Jeden z najpogodniejszych podczas całej wyprawy. Ku naszej radości słońce szybko i mocno nagrzało namiot. Otwierając jego wyjście zaparło mi dech w piersiach. Czyste błękitne niebo tylko z nielicznymi białymi chmurami i widok na tak piękne góry, jakich do tej pory nie widziałem. Wtedy siedząc na wysokości ok. 4200 m.n.p.m przed pałatką na skałach schodzących kilkadziesiąt metrów w dół, w stronę skrzącego się w promieniach słońca lodowca, poprzecinanego licznymi szczelinami, mogłem odczuć ogrom przestrzeni jaka mnie otaczała. Przez chwilę nawet tajemniczy Elbrus odsłonił swoją twarz, by po chwili zasłonić ją pasmem chmur, niczym spłoszona kobieta przysłania twarz hidżabem. Dopiero po latach przeglądając zdjęcia zwróciłem uwagę, że wpatrywałem się ciekawie w jeden ze szczytów przypominający uszy kota. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale była to słynna zabójcza Uszba, na którą spojrzałem z drugiej strony i ze znacznie bliższej odległości podczas trekkingu z Mesti do Ushguli w Gruzji 2016 roku.
Wszystko pięknie, ale trzeba było też przygotować się na atak szczytowy, którego start zaplanowaliśmy na 2:00 w nocy. W celu naładowania baterii w telefonach oraz aparacie udałem się do jednego z schronów naprzeciw naszej bazy. Na Elbrusie jest ich coraz więcej. W większości przypominają kontenery dostosowane lepiej lub gorzej do zamieszkania.
Co najmniej jeden kompleks wyróżnia się na tle pozostałych. To powstały w 2013 roku "LeapRus" reklamujący się jako najwyżej położony na świecie hotel. Futurystyczny wygląd, podgrzewana podłoga, elektryczność z paneli solarnych zamontowanych na dachu, posiłki do trzech razy dziennie etc. No, ale w lipcu 2010 roku takich cudów na szczęście tam nie było.
Zaglądnąłem do pierwszego niebieskiego kontenera zwanego schronem Marii, pytając o możliwość skorzystania z elektryczności za opłatą. Cóż, po angielsku nie szło się dogadać, po rosyjski trochę lepiej. W końcu body language zdał egzamin, dzięki czemu dowiedziałem się, że za chwilę odpalą generator dieslowski, ale tymczasem: może zagramy w karty? - pytająco popatrzył na mnie facet w średnim wieku z kilkudniowym zarostem i mocno ogorzałą, chyba nie tylko od słońca, twarzą. Jeśli wygram to baterię załaduje za darmo. Zasad nie do końca pojąłem, ale gra raczej nie była trudna. Za to miałem szczęście do kart i o dziwo wygrałem rozgrywkę :). Zadowolony wróciłem do bazy. Przyszedł czas na uzupełnienie zapasów wody w cieku wodnym niedaleko namiotu i ugotowanie obiadokolacji.
Podstawowym problem było zagotowanie wody. Na tej wysokości panuje niskie ciśnienie, co skutkuje niższą temperaturą wrzenia wody. To rodzi dwa problemy. Po pierwsze czas gotowania się wydłuża, po drugie zabicie zarazków w gotowanej na bardzo dużych wysokościach (np. 5000 m.n.p.m.) wodzie lub potrawach staje się bardzo trudne lub wręcz niemożliwe. Bardziej po ludzku np. zaparzenie smacznej herbaty jest nie lada wyczynem, gdyż część ekstraktów w niższej temperaturze nie może się uwolnić z liści, a jajka na twardo trzeba by gotować ponad godzinę.
Pierwsza w nocy. Zaczęliśmy zakładać na siebie kolejne, przygotowane wcześniej, partie ciuchów. Polary, getry, zimowe spodnie, stuptuty, raki, okularki lodowcowe. To wszystko dla tej jednej chwili. Stanąć na dachu Europy, na Elbrusie, na 5642 m.n.p.m. Zgodnie z zapowiedziami pogoda była wspaniała. Bezchmurna księżycowa noc. Niebo usiane tysiącami gwiazd, wesoło dla nas błyszczącymi. Na horyzoncie zaś śnieżnobiałe, niemalże bliźniacze wierzchołki dawno wygasłego wulkanu, zdecydowanie górujące nad okolicznymi szczytami. Zapewne dlatego zwane przez niektórych piersiami dziewicy.
Niestety, podczas krzątaniny gdzieś zapodziałem okularki lodowcowe, bez których nie miałem co się wybierać na szczyt.
Ich brak grozi uszkodzeniem wzroku, czasem nawet ślepotą. Przeklinając i szukając ich w mroku wracałem do bazy, zostawiając Agę i Siergieja u podnóża grani, na której mieliśmy rozbite namioty. Nie mogąc ich znaleźć i nie chcąc tracić cennego czasu wziąłem zapasowe okulary. Zwykłą plastikową parę, zapewne pozbawioną filtrów UV. No cóż, lepsze to niż nic. Zbiegłem na dół i ku mojemu zaskoczeniu nikogo tam nie zastałem. Zostałem sam w ciemnościach, naprzeciw wytyczonego śnieżnego celu.
Ruszyłem przed siebie licząc, że spotkam ich po drodze lub ostatecznie wyjdę z inną grupą. Tej nocy wiele osób korzystało z dobrej pogody. Prąc naprzód powtarzałem w myślach, że im bliżej celu tym więcej przeszkód, których pokonanie powoduje, że zwycięstwo jest słodsze. W trakcie podejścia przystanąłem, by wyjąć termos i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, zauważyłem jak moje okularki lodowcowe dyndają, zaczepione o tylny pasek plecaka. Roześmiałem się na głos ze szczęścia, zresztą nie pierwszy raz tej wyprawy.
Niebawem dotarłem do Skał Pastuchowa (4690 m.n.p.m.), gdzie okazało się, że jestem pierwszy, a w dole widziałem nadciągających Agę i Siergieja. Po Adze było widać zmęczenie i wysokość, Siergiej za to był niezmiennie w formie. Mnie niosły emocje. Ruszyliśmy dalej, tym razem wspólnie. Teraz droga zdecydowanie zaczynała się zwężać, nadal stromo pnąc się w górę. Powoli rozpoczynała się gra światła, które rozgrzewało płomiennie szczyty wesoło po nich tańcząc. Wschód cudownie wydobywał ostre rysy gór, schodzących ku dolinie. My wspinaliśmy się coraz wyżej po bardzo ostrej ścianie. Na razie czułem się nieźle, choć coraz mniejsza zawartość tlenu w powietrzu dawała o sobie znać przyspieszonym oddechem. Najgorsze miało dopiero nastąpić. Wąski trawers do „siodła” (miejsca pomiędzy dwoma wierzchołkami Elbrus’a na wysokości około 5300 m.n.p.m.) gdzie ciężko się wyminąć, to istna katorga. Malejąca ilość tlenu, rosnące zmęczenie, ciągle wznoszący się szlak i palące słońce, momentalnie wysysają z człowieka energię. Promienie słońca są tak mocne, że rażą nawet przez specjalistyczne szkła okularów lodowcowych. Mało tego, smagają niemiłosiernie każdą odsłoniętą, chociaż na chwilę, część ciała. Mimo używania filtrów słonecznych o wysokim UV 50 zwanego blokerem i osłaniania twarzy od czasu do czasu maską, miałem spaloną skórę i wargi. Maska znów utrudniała oddychanie. Do tego zaczęły mnie piec oczy. Poruszałem się jak w zwolnionym tempie. Obserwowałem jak stopa, która zdawała się nie należeć do mnie, przesuwała się bardzo powoli jednie o parę centymetrów, następnie druga i tak bez końca. Każdy krok wiązał się z niewyobrażalnym wysiłkiem, a przy tym maksymalnym skupieniem, tak by stopy nie zahaczyły o siebie rakami i bym w konsekwencji nie stracił równowagi, gdyż alternatywą był zjazd po stromym zboczu, nie wiadomo gdzie. W tej procesji żywych zombi, gdzie jeden alpinista za drugim porusza się jednostajnym, żółwim tempem, a przynajmniej bardzo stara się poruszać choć trochę naprzód, spotkałem siedzącego obok szlaku człowieka. Wydało mi się to dziwne, gdyż siedział w cieniu, kiedy niedaleko niego na śniegu rysowała się wyraźna linia słońca. Nie miał też na sobie rękawiczek. Mimo to nikt się nie zatrzymał. Podszedłem do niego i zapytałem czy wszystko w porządku.
Popatrzył na mnie zza narciarskich gogli mętnym wzrokiem. Musiałem powtórzyć kilka razy i lekko go szarpnąć za ramię, by odpowiedział. Miał zmarznięte na kość dłonie. Wskazałem nasłonecznione miejsce, ale nie chciał się tam przenieść. Dałem mu gorącej herbaty z termosu, by się zagrzał. To mu chyba pomogło, bo pokazał kciuk zadarty w górę i powiedział ok. Mimo wszystko sporo ludzi szło za nami, w związku z czym ruszyłem dalej.
Przy Siodle (ok. 5300 m.n.p.m.), wyczerpani zrobiliśmy około pół godziny przerwy. Rozważaliśmy czy przeć dalej. Wiele osób stąd zawraca widząc bardzo stromą 300 metrową śnieżną ścianę na szczyt. Część z nich to ci, którzy ominęli aklimatyzację wyjeżdżając gondolką do stacji Mir lub nawet ratrakiem na same Skały Pastuchowa. Nie poddaliśmy się. Bardzo powoli pieliśmy się w górę. Zdecydowanie odczuwałem wysokość, brak tlenu. Zaczęły się zawroty głowy, jak przy wypiciu paru kieliszków. Zwolniłem. Szedłem już siłą woli. Ostatni odcinek na szczyt przeszedłem jak zahipnotyzowany, a już na wierzchołku zacząłem zataczać się jakbym był podpity. Adze tym razem szło lepiej.
Nie mogłem uwierzyć, że nam się udało! To wszystko było tak nierealne jakby we śnie. Widok z Elbrus’a (5642 m.n.p.m.) był naprawdę powalający. Dosłownie :) Dzieje się tak przez fakt, iż wierzchołek ten, poza swoją niższą o 20 metrów siostrą, nie ma konkurencji w promieniu wielu kilometrów. Reszta szczytów jest niższa o ponad 1500 metrów. W rezultacie, wraz z górą królowaliśmy nad okolicą. Siergiej wskazał mi coś w oddali mówiąc: Patrz! Tam! Gruzja! Wtedy pomyślałem, że to będzie mój następny cel. Z perspektywy czasu niewiele się pomyliłem. W 2012 roku ruszyłem stopem z Polski do Gruzji i Armenii.
Chwila wzruszenia, trochę zdjęć i łez. Nadszedł czas powrotu. Wykończeni, ale szczęśliwi zaczęliśmy schodzić w dół, by po paru godzinach paść ciężko na karimatę i spać aż do rana.
Pierwsza przespana noc. Obudziłem się niczym nowo narodzony. Czułem mięśnie nóg, ale poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku. Dzień znowu był piękny. Ociągając się spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem Elbrus był całkowicie widoczny i skrząc się w promieniach słońca, żegnał nas pogodnie. W stacji Mir odnajduje schowaną przez mnie wcześniej butelkę piwa. Czekała na nas pod jednym z licznych kamieni Tak ostatecznie uczciliśmy zdobycie najwyższej góry Europy. Postanowiliśmy tym razem skorzystać z gondolki (200 rubli/os) i szybko dostać się do Azau, skąd piechotą w palącym słońcu doszliśmy do Terskol (3,5 km). Po drodze próbowaliśmy sprawdzić rozkład jazdy pociągów, jednak brak internetu nam to uniemożliwił. Z pomocą znów przyszli miejscowi, którzy byli tak dobrzy, że zadzwonili na pocztę(sic?!) i zapytali o godziny odjazdu pociągów z Mineralnych Wód. Zdecydowaliśmy, by wziąć taksówkę, bo na marszrutkę nie było można o tak później porze liczyć.
Droga z Tereskol do Mineralnych Wód jest przepiękna. Jechaliśmy doliną, którą otaczały wysokie, drapiące niebo góry. Dodatkową atrakcją było to, że mknęliśmy przez te bezdroża sypiąca się Ladą. Świat motoryzacji na wschodzie jest zdecydowanie podzielony na wehikuły pamiętające czasy naszych dziadków i na te najnowsze, szybkie, niemieckie czy japońskie maszyny. Nie mogę nie wspomnieć o „świętych krowach”, które nonszalancko wychodziły na jezdnie, nie robiąc sobie nic z rozpędzonych pojazdów. Ta szalona przejażdżka trwająca około 200km kosztowała nas łącznie 1000 rubli. W cenie oprócz krów samobójców było jeszcze wyprzedzanie ciężarówki równolegle z innym pojazdem na jednopasmowej drodze, kiedy z naprzeciwka jechał sznur aut. Do tej pory nie wiem jak, ale wszyscy się zmieściliśmy. W Mineralnych Wodach okazało się że wcale nie tak łatwo będzie znaleźć teraz nocleg, a przynajmniej taki na jaki byłoby nas stać. Całkiem przypadkowo spotkaliśmy Rafała i Dagmarę, których poznaliśmy niedawno na szczycie. Skierowali nas do internatu dla uczniów szkoły kolejowej (250 rubli/os). Po raz kolejny rosyjska gościnność i nasze szczęście wzięły górę. Mimo późnej pory i zajętych pokoi, dostaliśmy miejsce w kanciapie gospodyni, która się nad nami zlitowała. Szczęście okazało się połowiczne, a dokładnie pojedyncze,
gdyż w pokoiku o powierzchni około 7m2 stało jedno małe łóżko. No cóż, niech chociaż Aga się wyśpi, a ja zajmę podłogę. Jednak ani Aga ani ja nie przespaliśmy tej nocy. Coś co do tej pory nam w ogóle nie doskwierało, teraz uderzyło o zmroku. Małe, podstępne, krwiożercze i brzęczące paskudy. Jeśli zamknęliśmy okno umieraliśmy z gorąca, jeśli je uchyliliśmy umieraliśmy z bólu. Jak żyć..
Z powodów rodzinnych Aga decyduje się wracać wcześniej do Polski. Ma ten sam pociąg co Dagmara i Paweł. Wahałem się co zrobić, ale postanowiłem zaryzykować i kontynuować samotnie dalszą podróż. Kierunek Moskwa. Grubo ponad półtora tysiąca kilometrów. Dwa dni podróży koleją. Ahoj Przygodo!
P.S.
Dopiero dużo później dowiedziałem się, że do mamy Agi dzwoniła rosyjska służba ratownictwa górskiego z pytaniem czy wróciliśmy z gór… Oczywiście mama Agi wpadła w panikę. Do nas nie dało wtedy do dzwonić, a nie zgłosiliśmy powrotu. Stało się to dlatego, że kiedy już zeszliśmy do Tereskol punkt był nieczynny i musielibyśmy tam nocować, a tym samym nie zdążylibyśmy na pociąg, który nie jeździ zbyt często. Morał z tego taki: lepiej znaleźć sposób na poinformowanie służb.